art action anamnčse esthétique, histoire et théorie de l'art contemporain @ |
revelint - revue électronique internationale
- Paris
Józef BURY, Marcin SOBIESZCZANSKI, "Anamneza – Rozmowy o
malarstwie", in: Józef Bury - Anamneza:
Malarstwo 2000-2025, katalog wystawy, Rzeszów, Pl.: Biuro Wystaw
Artystycznych BWA Rzeszów, 2025, pp. 4-17.
Marcin Sobieszczański: Wystawa jest zawsze szczególnym momentem kulminacji, w
którym często po długich okresach pracy, decyzji i subiektywnych ocen
autora, rezultaty poddawane są konfrontacji publicznej. Z Twojej
różnorodnej działalności twórczej znam bardziej performance
i fotografię, o których rozmawialiśmy już wielokrotnie, przy
okazji wcześniejszych wydarzeń artystycznych i towarzyszących im
publikacji. Pozwoliło nam to ustalić różnice w procesach
powstawania form oraz w strukturach percepcyjnych tych dziedzin. Jakie
znaczenie ma dla ciebie wystawa malarstwa?
Józef
Bury: Wystawa nosi tytuł „Anamneza” i cała seria
obrazów, którą realizuję już od ponad 25 lat, mogłaby
nosić podobne miano. Anamneza (gr. anamnesis) to termin
wywodzący się z platońskiej koncepcji poznania. Oznacza w niej
powrót pamięci doznań metafizycznych. Arystoteles pojmował anamnesis
jako „przypomnienie” lub „odpomnienie” a dokładniej, jako proces
docierania do obrazów ukrytych w przeszłości, w zakamarkach
pamięci, za pomocą obrazów obecnych i pośrednich. Dziś
termin używany jest w diagnostyce medycznej i oznacza odtwarzanie
uwarunkowań i procesu symptomatycznego poprzedzających stan chorobowy
pacjenta. W moim malarstwie model pamięci doświadczenia przeniesiony
jest dwutorowo, na proces powstawania obrazu i na proces jego percepcji.
Obrazy, które składają się na wystawę, są przede
wszystkim nośnikami moich doświadczeń z malarstwem (anamneza
diagnostyczna), ale także „urządzeniami”, umożliwiającymi
widzowi odtworzenie w dużej mierze procesów, w których powstawały
(odpomnienie). W tym sensie malarstwo ma dla mnie coś ze struktury performance.
Z tą różnicą, że udział spektatora jest
przesunięty w czasie, właśnie do momentu wystawy.
Podobieństwa do fotografii są natomiast już bardziej
problematyczne. Fotografia pozwala odtworzyć częściowo proces
powstawania obrazu, ale proces ten oparty jest w dużej mierze na
interakcji materii światłoczułej z naturą, bez udziału
człowieka. Rola natury i jej reprezentacji w malarstwie, jeżeli
malarz podejmuje ten problem, jest więc diametralnie inna niż w
fotografii, ponieważ natura przechodzi przez filtry percepcji malarza i
warsztatu malarskiego. Wyłączając wcześniejsze próby z lat
1970-1990, w moim aktualnym malarstwie natura jako model nie ma już praktycznie
żadnego wpływu na obraz.
M. S.: Za
naturę w malarstwie można uznać także Twoją
obecność, Twoje ruchy i gesty niezbędne do wykonania obrazu, ale
także percepcję odbiorcy. Malarstwo nie istnieje w pewnym sensie bez
odbiorcy, a natura jako model dla malarza nie jest jedynym przypadkiem jej
udziału w malarstwie i jej wpływu na rezultat. Już w najstarszym
malarstwie prehistorycznym, nawet jeżeli usuniemy z obrazu to co z natury
jest w nim przedstawione, pozostaje natura pigmentów, narzędzi a
także ekologiczna natura malarza i odbiorcy oraz rzeczywistość,
w której ewoluują ich świadomości.
J.
B.: Tak szerokie pojmowanie roli natury uświadamia nam,
że poszczególne dziedziny sztuki – fotografia, performance,
malarstwo, ale także taniec, muzyka czy sztuka komputerowa –
różnią się w zasadzie jedynie nośnikiem, czyli tzw. medium.
Perspektywa ekologiczna doskonale ujawnia także naturę samej sztuki,
wpisując i kontrastując ją jednocześnie w obszarach innych działań,
postaw i propozycji człowieka.
M. S.: Perspektywa
ekologiczna zwraca także uwagę na malarstwo jako na jeden z
możliwych, ale nie jedyny sposób przedstawiania. Człowiek
prehistoryczny, który uświadomił sobie potrzebę zrobienia obrazu
– w sensie reprezentacji, niekoniecznie pikturalnej, świata, który go
otaczał – mógł to zrobić na różne sposoby i bardzo
rozmaitymi technikami. Mógł wydrapać coś na skale, zostawić
ślad ręki, ulepić glinianą figurkę, pomalować
własne ciało, nakreślić znak na piasku lub jedynie
myśleć i śnić o przyrodzie, albo właśnie skupić
się na narzędziowym nakładaniu pigmentu na ścianę
groty. Wybór techniki malarskiej musiał iść w parze z
rozpoznaniem jej skuteczności. Skuteczność obrazu widział
prawdopodobnie w naturze. Odróżniał na przykład obraz od
dźwięku, widział oczy zwierząt i zdawał sobie
sprawę z tego, że jego własne oczy są ekranem obrazu. Kiedy
jako technikę reprezentacji wybierał malarstwo, musiał
także dokonać wyboru sposobu przedstawiania – malarstwo jest jednak
działaniem specyficznym…
Dlaczego w pewnym momencie człowiek prehistoryczny
rozwinął malarstwo? I dlaczego Ty decydujesz się malować?
E040 – bez tytułu, 2001, akryl na
płótnie, 81 x 100
cm. E039
– bez tytułu, 2001, akryl na płótnie, 81 x 100 cm.
J.
B.: Sztuka prehistoryczna była, jak wiemy, w dużej
mierze negocjacją z siłami natury. Negocjacja implikuje
skuteczność metody. Jeżeli dla człowieka prehistorycznego
malarstwo było faktycznie skuteczne, to w tym sensie mechanika jego
działania jest mi bardzo bliska.
Zanim
zaczniemy rozmawiać o samym malarstwie, konieczna będzie zamiana
tradycyjnej perspektywy ontologicznej – „co to jest malarstwo”, „czym jest
obraz” – na perspektywę bardziej epistemologiczną: „jak powstaje
malarstwo i jak proces jego powstawania ujawnia się w procesie percepcji”.
Ontologia malarstwa przyjmuje, że artysta reprezentuje na obrazie świat
natury lub swój wewnętrzny świat przeżyć i emocji.
Odpowiada na pytania: co dane malarstwo czy dany obraz przedstawia, czy jest
realistyczny, figuratywny, abstrakcyjny lub jak jest skomponowany pod
względem formalnym. Rezultatem są definicje typu: „malarstwo jest
zwierciadłem natury” lub „obraz to płaszczyzna pokryta farbą”.
W
moim malarstwie problemy percepcji natury lub świata wewnętrznego i
ich malarskiej reprezentacji nie odgrywają decydującej roli. Od
pytania „co malować” ważniejsze jest „jak malować”.
W
historii malarstwa były okresy, w których wszyscy artyści malowali te
same tematy. To, co wyróżnia dziś poszczególnych artystów i
dzieła sztuki, to jak je malowali.
M. S.: Nie
możesz malować bez świadomości tego co robisz i tego czym
jest to, co produkujesz.
J.
B.: Oczywiście. Pytania i definicje ontologiczne
mogą odgrywać ważną rolę w zdobywaniu
świadomości artystycznej. Artysta musi sobie postawić pytania:
„czym jest sztuka dla niego”, „co dla niego znaczy malować”. Każdy ma
w tej kwestii inne doświadczenia, inne odpowiedzi i inne definicje. Ale te
ontologiczno-egzystencjalne medytacje nie pozwalają jeszcze
działać, czyli w tym przypadku malować. W momencie, kiedy
staję przed czystym płótnem lub wracam do nieskończonego obrazu,
górę natychmiast biorą kwestie epistemologiczne: „jak”. Jak
malować, jak kontynuować. Aby malować muszę wziąć
do ręki narzędzie, zmierzyć się fizycznie z
płaszczyzną, wybrać pigmenty i spoiwa, i zacząć
działać.
Aby
malować, trzeba nieustannie wypracowywać własną
teorię. Teorię rozumiem tutaj jako świadomość
praktyczno-wizualną, zdobywaną w działaniu, która powoduje,
że po skończeniu lub odłożeniu nieskończonego obrazu wiem jak zacząć następny.
Aby
malować trzeba się więc skupić na zdobywaniu wiedzy
praktycznej, dotyczącej „mechaniki” tworzenia i postrzegania malarstwa.
Przy czym, należy zawsze pamiętać o
nierozłączności doświadczenia artystycznego i estetycznego,
ponieważ pierwszym „widzem” czyli obserwatorem powstającego obrazu
jest oczywiście sam artysta, który w trakcie malowania oscyluje nieustannie
pomiędzy aktem artystycznym (malowanie) i estetycznym (percepcja i ocena
własnej pracy).
M. S.: Taka postawa
jest do przyjęcia z pozycji artysty, który dokonał już
zasadniczych wyborów i w praktyce rozwiązuje na przykład kwestie
kompozycji lub problemy techniczne. Ale wcześniej, zanim wybierze
malarstwo? Lub jeszcze wcześniej, zanim w ogóle podejmie drogę
reprezentacji? Wracam tu jeszcze do momentu decydującego, w którym w
prehistorii pojawiło się malarstwo. Przed sztuką była tylko
natura i skomplikowane relacje, które człowiek z nią negocjował…
J.
B.: Pojawienie się sztuki w naturze było
niewątpliwie momentem przełomowym. Dziś możemy je
porównać do klonowania żywych organizmów lub do rewolucji cyfrowej
ukoronowanej programem sztucznej inteligencji. Takie procesy odbywają
się na przestrzeni wieków. Sztuka prehistoryczna dojrzewała w naturze
przez tysiąclecia i jest dziełem zbiorowym wielu pokoleń.
Dziś artysta może w podobnych procesach uczestniczyć, ale jako
jednostka nie ma szans na tak radykalne wybory. Dla mnie, z mojej pozycji
historycznej, wyłomu w naturze i wygospodarowania w niej miejsca dla
sztuki dokonał właśnie człowiek prehistoryczny. Dziś
mogę się jedynie ustosunkować do tego faktu i zmierzyć
się z rezultatem – czyli ze sztuką, nie z naturą.
Aby
malować, trzeba wcześniej „zderzyć się” z malarstwem.
Doświadczyć go, najlepiej w dzieciństwie i odczuć jego
działanie na własnej skórze. Przeżyć konfrontację z
obrazem, w której zmuszeni jesteśmy uznać, że płaszczyzna
pokryta intencjonalnie farbami działa na nas mocniej niż przypadkowy
układ barwny lub formalny natury. Podkreślam tutaj
intencjonalność, ponieważ takie zderzenie jest oczywiście
zawsze spotkaniem z drugim człowiekiem, czyli ze świadomością
która doprowadziła do powstania obrazu. Od pierwszych takich spotkań,
za każdym razem kiedy odczułem
siłę sprawczą obrazu, po chwili zatrzymania, oczarowania,
nasuwały się natychmiast pytania czysto praktyczne: jak i czym obraz
na mnie działa? Jak malarz to zrobił, że ten obraz tak na mnie
działa?
Pamiętam
z dzieciństwa salę wyborczą w szkole muzycznej, odwiedzaną
z rodzicami przy okazji głosowań, w której był szereg portretów
przedstawiających poczet królów polskich. Obrazy wisiały stosunkowo
wysoko i były słabo oświetlone, ale może właśnie
dlatego, że tak trudno było coś na nich zobaczyć,
dostarczały mi niecodziennych wrażeń. Zmuszony stwierdzić,
że działają na mnie w sposób szczególny, inaczej niż inne
sprzęty i przedmioty obecne w pomieszczeniu, wpatrywałem się w
nie zadzierając głowę do góry i właściwie nie
widziałem w nich dokładnie tego co przedstawiały, czyli
portretów, a bardziej ich działanie, rodzaj aury, która udzielała
się mojej wizji. Nie było to może malarstwo wysokich lotów, ale
dla mojej dziecięcej wyobraźni, oglądane w tym szczególnych
okolicznościach, było wystarczająco intrygujące, aby
pobudzić konieczność dociekania na czym polega i co powoduje
jego działanie. Nie miałem oczywiście możliwości
zrozumienia wszystkich aspektów formalnych tak skomplikowanej konfiguracji.
Zapamiętałem natomiast fakt, że malarstwo może tak
promieniować. Fascynacja mieszała się także z niejasnym
odczuciem, że cała ta sytuacja jest rodzajem wizualnej pułapki,
którą ktoś zastawił na moją wrażliwość.
E033 – bez tytułu, 2001, akryl na
płótnie, 81 x 100
cm. E046
– bez tytułu, 2002, akryl na płótnie, 73 x 92 cm.
M. S.: Jeśli
chodzi o moje wspomnienia, w dzieciństwie nie miałem podobnych
przeżyć w przestrzeni publicznej. Ważnym natomiast zjawiskiem
wizualnym było dla mnie to, co wisiało w domu, a już szczególnie
w moim pokoju, między innymi kopia „Wenecji” Canaletta i reprodukcja
„Zimowego pejzażu z łyżwiarzami i pułapką na ptaki”
Bruegla. Trzeba tu powiedzieć, że w tych pierwszych kontaktach z
malarstwem rozpoznajemy najpierw przestrzeń. Nie mamy pojęcia o epoce
czy o stylu, jeszcze mniej o autorze. Miejsca przedstawiane są miejscami
rzeczywistymi, do zamieszkania… Później, kiedy zwiedzałem po raz
pierwszy Wenecję a potem Brugię, uznałem oczywiście oba pejzaże
za niezwykle piękne, lecz dopiero znajdując się dokładnie w
tych samych miejscach, w których malarz ustawił się wobec
pejzażu – w Wenecji na początku Wielkiego Kanału, a w Belgii na
podobnym do brueglowskiego polderze – dopiero tam odczułem silne emocje:
pomiędzy reprezentacją malarską znaną z dzieciństwa, a
rzeczywistym pejzażem, utworzył się mocny związek
ekwiwalencji przestrzennej…
Ale było jeszcze jedno, wcześniejsze i bardziej
fundamentalne przeżycie estetyczne: rodzice zakupili szafę. Dużo
więc się mówiło o tej szafie, a ja pewnie pierwszy raz
zdałem sobie sprawę z istnienia tego słowa, pochodzącego z
niemieckiego Schaff, które oznacza coś, co zawiera coś innego.
Mamy tu subtelną grę zawierających się przestrzeni,
grę, którą rozumiałem jedynie intuicyjnie. Dla mnie więc,
świeżo poznane słowo mogło odpowiadać szafie,
którą widziałem, ale równie dobrze mogło odpowiadać
przedmiotowi, który stał przede mną, jak i temu samemu przedmiotowi
plus 10 centymetrów więcej, przedmiotowi z otaczającym go powietrzem.
I jeżeli nawet znajdziemy definicję, która pozwoli nam na
określenie precyzyjnej granicy pojęcia, i zatem utożsamimy to
pojęcie z jego przedmiotem, to i tak słowo będzie się
zachowywało elastycznie… Można powiedzieć, że
pamięć przestrzenna jest pamięcią stojącą u
podstaw naszych struktur kognitywnych. Przekłada się to na
sztukę. Zauważ, że podział sztuk zależny jest od
rodzaju przestrzeni w jakiej dane zachowania estetyczne się
spełniają… plus, oczywiście 10 centymetrów powietrza!
J.
B.: W jakim stopniu „tworzymy” przestrzeń i naturę
„dla nas”, nazywając je? Co wynosimy z takich doświadczeń?
Przestrzeń zamieszkiwalną? Szafę? Może dlatego, że w
dzieciństwie mieszkałem niejako w naturze, nazywanie tego „domu”
było dla mnie mniej istotne niż relacje, które musiałem z nim
utrzymywać. Może z tych samych powodów „naturą” bardziej
enigmatyczną była dla mnie natura drugiego człowieka i jego
artefakty? Tutaj przykładem mógłby być sąsiad, który
miał w domu i na podwórku pracownię kamieniarską, w której
wykonywał z marmuru lub z piaskowca tablice i małe
płaskorzeźby nagrobkowe. Obserwowałem jego pracę
od wczesnego dzieciństwa. I jeszcze zanim nauczyłem się
czytać, jego tablice, na których rytował dłutem napisy
złożone z trójwymiarowych liter, wydawały mi się obrazami,
czyli przedmiotami znaczącymi dużo więcej niż
leżące obok surowe płyty kamienne, na których natura
utworzyła skomplikowane formy w postaci faktury rozłupania, subtelnej
sieci żyłek marmuru czy śladów erozji. Sąsiad, który
miał już swój wiek i słaby wzrok, „zatrudniał” mnie i inne
dzieci z sąsiedztwa do malowania tablic. Polegało ono na mozolnym
nakładaniu małym pędzelkiem farb pozłótki lub srebrzanki na
rowki wklęsłego reliefu liter lub na motywy płaskorzeźb.
Były to pierwsze doświadczenia pozwalające mi brać czynny
udział w tworzeniu i przekształcaniu obrazu przeznaczonego do
prezentacji w przestrzeni publicznej. Surowy świeżo wykuty relief
kształtów i liter grał na płycie mozaiką cieni. Pokrywany
pozłótką lub srebrzanką zmieniał ją w zupełnie
inny obraz – głębia reliefu ustępowała wibracji
światła na powierzchni metalicznych farb. Zajęcie było
już samo w sobie ekscytujące, ale jeszcze więcej emocji
dostarczała mi świadomość, że kamienne obrazy, do
których się przyczyniałem, będą wystawiane na widok
publiczny – wprawdzie na cmentarzu, ale jednak.
Jeszcze
bardziej wymownym przykładem „szukania sprawcy” może być moja
konfrontacja z obrazem, który znajdował się w kościele na
mieleckiej starówce. Siedemnastowieczna, dosyć minimalistyczna reprezentacja
malarska ukrzyżowania, w tonacji szaro-zielonej, dużych rozmiarów,
była przedstawiona frontalnie w głównym ołtarzu. Obraz
zajmował swoją powierzchnią prawie połowę struktury
całego ołtarza i już samym formatem wymuszał
konfrontację. Był powieszony wysoko, przez co był widoczny i
narzucał się już od wejścia. Ołtarz wydawał
się jedynie oprawą obrazu, który dominował całą
przestrzeń kościoła. Podczas wizyt w kościele próbowałem
ustawić się jak najbardziej na środku i jak najbliżej
obrazu. Balaski przed ołtarzem wymuszały dystans, ale wymiary obrazu,
nawet z odległości kilkunastu metrów były wystarczające,
aby odczuć zderzenie. Mogłem na niego patrzeć godzinami. Mimo
wieku (obraz pamiętam od wczesnego dzieciństwa), dosyć szybko
uświadomiłem sobie, że cała ta instalacja nie spadła z
nieba – ktoś musiał wykonać obraz, zdecydować na jakiej
wysokości go umieścić i gdzie ustawić balaski, które nie
pozwalały się do niego zbytnio zbliżyć. Podczas tych
seansów „adoracji” obrazu, cały mój wysiłek skierowany był na zrozumienie
jak to się dzieje, że malarstwo może tak na mnie
działać. Analizowałem go jako całość, jako
element ołtarza lub centymetr po centymetrze. Używam słowa
„adoracja”, ale nie miało to z pewnością nic wspólnego ani z
nabożeństwem świętego obrazu, ani z jakimkolwiek stanem
duchowej kontemplacji. Szukałem w nim przyczyn skuteczności jego
działania. Wyobrażałem sobie pracownię, w której
powstawał, oświetlenie pracowni, narzędzia malarza, farby,
rusztowania i wszystko to, co mogło być konieczne do zrobienia tak
dużego i tak efektywnego „mechanizmu”. Próbowałem odtwarzać
proces malowania, wyobrażając sobie decyzje podejmowane przez
artystę, czas i etapy jego pracy, jego gesty, kolejność
powstawania detali i poszczególnych planów obrazu. Ale przede wszystkim
szukałem malarza, który go wykonał i architekta wnętrza
kościoła, który go zainstalował i odgrodził balaskami.
Jeżeli
przyjmiemy, że doświadczenia z dzieciństwa mają wpływ
na nasze późniejsze wybory i działania to źródła mojego malarstwa
nie tkwią z pewnością w naturze. Moje malarstwo nie jest ani
zwierciadłem natury, ani ekranem projekcji psychologii czy
przeżyć wewnętrznych. Jeżeli przejmuję w nim coś
z natury, to bardziej procesy i mechanizmy niż porządki formalne.
W
dzieciństwie obcowałem z naturą intensywnie, znałem ją
i należałem do niej. Byłem naturą i nie potrzebowałem
jej ani analizować, ani reprezentować. Las, woda, zwierzęta,
wysiłek niezbędny do współżycia z naturą i do
przeżycia w niej nie miały dla mnie żadnych tajemnic.
Naturę pojmowałem dynamicznie, poprzez interakcję,
doświadczając jej działania. W mojej naturze wewnętrznej
testowałem zapamiętywanie i zapominanie zdarzeń. Ale ani w
naturze, ani w świecie przeżyć wewnętrznych nie
szukałem motywów do reprezentowania ich w malarstwie.
Wyłączając możliwość nieszczęśliwego
wypadku, w którym natura mogłaby zagrozić mojej egzystencji,
środowisko naturalne nie mogło mnie zaskoczyć żadnym
znaczącym zderzeniem. Mógł to osiągnąć jedynie wytwór
innego człowieka.
Podobno
kubiści wynosili swoje obrazy w góry czy do lasu i rzucali je na
ziemię lub na skały, aby sprawdzić, czy obraz wytrzyma
konfrontację z naturą. Pod względem czysto formalnym (proporcje,
kompozycja, harmonia), żadne dzieło sztuki nie wytrzyma porównania z
kreacją natury, która tworzy planety, życie i obrazy
pełnowymiarowe przesiąknięte światłem, wilgocią i
zapachami. Ale spektakularna twórczość natury nie skrywa w sobie
żadnej intencjonalności, żadnej egzystencji ludzkiej. Nie
umożliwia więc żadnego spotkania z drugim człowiekiem.
Podczas kiedy nieudolny rysunek lub kilka kresek wydrapanych ludzką
ręką na skale otwiera taką możliwość. W anegdocie
kubistów konfrontujących swoje malarstwo z naturą nie jest ważne
czy ich obrazy wytrzymywały takie porównania. Ważne jest, że w
swoich próbach malarskich kubiści tak myśleli i to właśnie
tę świadomość możemy spotkać w ich malarstwie.
M. S.: Argumentacja
o podjęciu próby uwolnienia się od przedstawiania natury, bez
wpadania w niekończące się eksperymenty awangard XX wieku mające
na celu „odkrycie” co to jest „obraz”, jakie są jego techniki i w
końcu jaka jest jego relacja z rzeczywistością, jest
przekonująca. Nie zapominajmy jednak, że malarstwo jako fakt
materialny, czy na podkładzie tak zwanego obrazu, który pojawiał
się okazyjnie u starożytnych Egipcjan i Etrusków, a na zachodzie
Europy od późnego Średniowiecza, czy to na innym dostępnym
podkładzie, malarstwo jest bytem naturalnym. Mimo że za jego
manifestacją stoi zawsze intencja jakiejś osoby, jako rzecz
materialna malarstwo wypełnia przestrzeń i współgra w procesie
przyczynowo-zdarzeniowym z przedmiotami, które tę przestrzeń wypełniają czy tworzą…
E050 – bez tytułu, 2002, akryl na
płótnie, 130 x 130
cm. E036
– bez tytułu, 2001-2002, akryl na płótnie, 130 x 130 cm.
J.
B.: W ostatecznym rozrachunku, jako
byt materialny, niewątpliwie. Natomiast jako rezultat czyjegoś
intencjonalnego działania, obraz jest dla mnie nośnikiem
doświadczenia drugiego człowieka, a więc przedmiotem, w którym
oddelegowana jest jego świadomość. W tym sensie malarstwo
wypełnia przede wszystkim przestrzeń społeczną, w której
współgra w procesie przyczynowo-zdarzeniowym z innymi przedmiotami
znaczącymi. Rozmawialiśmy wcześniej o moich spotkaniach z
malarstwem, ale podobnie „traktowałem” także wszelkie inne
„nośniki znaczeń”. Dzieciństwo spędziłem w
małym miasteczku. Dom rodzinny znajdował się w centrum starego
miasta. Był to punkt, z którego mogłem łatwo obserwować
wszystkie aspekty działań i zachowań symbolicznych jego mieszkańców:
pochody pierwszomajowe, orszaki pogrzebowe, defilady, manifestacje, procesje i
wszelkie niecodzienne obrzędy, w których występowały specyficzne
akcesoria, formy, gesty, dźwięki, kostiumy i postawy. Wszystkie te
„zjawiska” analizowałem zawsze według kryteriów ich skuteczności,
próbując zrozumieć jak i czym na mnie działają. Za
każdą formalną strukturą mechanizmu działania
dopatrywałem się innego człowieka, który w danym momencie
musiał zdecydować, czyli dokonać wyboru koloru, kształtu,
rytmu, formatu, dystansu, oświetlenia, trasy, czasu, słów,
dźwięku…
Analiza
rytuałów społecznych małego miasteczka wpłynęła
prawdopodobnie na moje pierwsze przygody i działania z formami i obrazami
funkcjonalnymi, które dostarczały mi przeżyć z obszaru, którego
znaczenia nie miałem szans zdefiniować w dzieciństwie, a który
dziś mogę nazwać obszarem sztuki. Wszystko odbywało
się na pograniczu intuicji, wiary i dziecinnej magii. Działania te
polegały na nieustannym tworzeniu osobistych stref napięć za
pomocą przeróżnych małych form i instalacji rzeźbiarskich,
malarskich czy tekstowych. Były to przede wszystkim przedmioty obrabiane w
kawałkach kredy, mydła, drewna czy marmuru, małe totemy,
figurynki, talizmany lub kształty-znaki malowane na małych formach
płaskich lub przestrzennych. Przedmiotom towarzyszyły fragmenty
tekstów, rodzaj wierszy-formuł wypisywanych na kartonikach, na skrawkach
płótna, skóry czy kory drzewnej lub na własnym ciele oraz na
ścianach pomieszczeń, na murach domów, na chodnikach… Obiekty te
były często segregowane lub łączone w bardziej
skomplikowane zestawy według specjalnych hierarchii operatywnych.
Zaludniałem nimi przestrzenie mojej egzystencji: dom, szkołę,
tereny gier i zabaw, miasto i przyrodę. Wykorzystywałem je
instrumentalnie, do sterowania wydarzeniami, do manipulacji otoczenia, do
neutralizacji zagrożeń egzystencjalnych. Niektóre z nich nosiłem
ze sobą. Inne były ukrywane, zakopywane lub chowane w zakamarkach
domu, strychu i ogrodu. Jeszcze inne były wystawiane na konfrontację
publiczną w szkole, w mieście, w kościele lub na cmentarzu.
Miały charakter efemeryczny w tym sensie, że w mojej
świadomości były jedynie mediatorami, nośnikami energii,
które były im nadawane w trakcie specjalnych obrzędów lub poprzez sam
fakt ich wykonania. Kiedy ulegały zniszczeniu, gubione, konfiskowane przez
nauczycieli lub „zepsute” (tracąc swoją siłę
sprawczą), pozostawały zapominane w szkole i w domu, porzucane lub po
prostu niszczone. Odtworzenie a raczej zrobienie nowych a nawet lepszych czyli skuteczniejszych, nie sprawiało mi
najmniejszego problemu. W dzieciństwie zbierałem także stare
monety i z bratem zbieraliśmy znaczki. Znaczki i monety są w
dużej mierze obrazami, ale także przedmiotami funkcjonalnymi. Są
też zaprojektowane, co pozwalało mi, nawet w tych miniaturowych
obrazach, doszukiwać się intencjonalności artysty.
Wszystkie
te praktyki i zderzenia z praktykami innych zaważyły
niewątpliwie na moich planach wyboru liceum plastycznego, gdzie
miałem nadzieję nauczyć się tworzyć jeszcze bardziej
skuteczne mechanizmy.
M. S.: Bardzo
ciekawa jest ta historia, w której opisujesz w jaki sposób przedmioty, które
tworzyłeś wierząc w siłę ich działania,
zostawały opuszczane i zastępowane przez nowe. Spróbujmy
przedyskutować to na dwóch poziomach: po pierwsze, co wiemy obecnie, dzięki
badaniom zainicjowanym w 2005, o mechanizmach pamięci dziecka, a
następnie, jak można zastosować modele pamięci do
twórczości artystycznej. Głównym błędem pokutującym u
psychologów do końca XX wieku była organizacja badań wokół
samej pamięci. Pozostawaliśmy wówczas w swego rodzaju urzeczowieniu
procesu memoryzacji, jakby ten był czymś określonym i jakby
rozmaite podmioty ludzkie mierzyły się z nim na ich sposoby. Dzieci,
nastolatki, osoby dorosłe i wreszcie starzejące się, postawione
były wobec jednego problemu pamięci i każdy mierzył
się z nim w zależności od możliwości, na które
pozwalał mu rozwój lub starzenie się mózgu. Według tych
przekonań, możemy mieć pamięć doskonałą,
wyrywkową, związaną z emocjami lub z rodzajem percepcji,
bardziej dźwiękową lub zapachową, ale są to rozmaite
stopnie czy strony tego samego mechanizmu zapamiętywania.
Od początku XXI wieku, pod wpływem badań
ekipy „Fundamentals of the Adolescent Brain” kierowanej przez Betty Jo Casey w Barnard College of Columbia University w Nowym Jorku,
zaczęto wiązać funkcję pamięci z wiekiem osoby, aby
zrozumieć w jaki sposób modyfikacje anatomiczne i fizjologiczne mózgu
przekładają się na dojrzewanie zdolności kognitywnych, w
tym wypadku na ewolucję pamięci. Inaczej mówiąc, nie ma jednej
pamięci, lecz są pamięci związane z rozwojem mózgu.
Szczególnie we wczesnych fazach życia, od fazy prenatalnej do nastolatka,
pamięci różnią się od siebie często w radykalny
sposób, bowiem są osadzone na rozmaitych substratach neuronalnych, pod
względem morfologii i funkcji organicznych. Te pamięci nie tylko
są różne, ale również są nieporównywalne. Wyjaśnia to
w pewien sposób zjawisko pozostawiania za sobą „reliktów” rozmaitych
artefaktów, które nie tylko mogą być zapomniane, ale również, z
wejściem w każdy nowy okres dojrzewania, nie przedstawiają dla
dziecka większej wartości, bowiem proces memoryzacji będzie
różny na każdym etapie życia.
Nie jest to miejsce na dyskutowanie nauk kognitywnych,
ale może nie jest zupełnym przypadkiem fakt, że Barnard College
of Columbia University jest przede wszystkim fakultetem sztuk… Figura
przedmiotów sztuki w lekki sposób „zapominanych” jest przecież
doskonałym przykładem w jaki sposób sztuka rozpatrywana jest na
gruncie estetyki kognitywistycznej. Urzeczowienie tak zwanych „dzieł”
sztuki zamyka nam postrzeganie sztuki jako swego rodzaju meta-percepcji.
Przywiązywanie wagi do „dzieł” i do stojących za nimi „mistrzów”
nie tylko nie pozwala nam na przejście dalej, do następnych faz
naszej humanizacji, ale również przeszkadza nam czerpać z tych
reliktów przeszłości, naturalnej wiedzy o tym, w jaki sposób
świat przychodzi do naszej świadomości. Niedostrzeżenie
właściwego miejsca sztuki powoduje podwójną szkodę: z
jednej strony wpływa na dysproporcjonalną ocenę wartości
pieniężnej bardzo wąskiej klasy przedmiotów, a po drugie, odcina
nas od wartości, którą mogłaby przedstawiać masa
zachowań estetycznych oraz ich rezultatów, gdyby te były brane za to
czym są: lekcjami wcielonej percepcji, przeprowadzającymi sam proces
percepcji i co za tym idzie, ukazanie rzeczywistości. Dzięki naszemu
systemowi aksjologicznemu mało zapamiętujemy z lekcji, którą
sztuka w całej jej masie nam udziela – po prostu, czekając na
mistrzów…, nie spotykamy twórców!
J.
B.: Reifikacja sztuki jest procesem, który może
się z pewnością realizować na przedmiotach banalnych.
Szczególnie w świadomości dziecka, które nie dysponując
„dziełami” produkuje własne laboratorium i własne instrumenty
doświadczenia. Ale porzucając przedmioty, dziecko nie zapomina o ich
skuteczności. W pamięci zatrzymuje przekonanie, że przedmiotom
można nadać moc performatywną. Porzucenie i zapomnienie
przedmiotu może być wynikiem ewolucji
świadomości dziecka, natomiast pamięć doświadczenia i
lekcja, którą z niego wyciąga, pozwala mu robić „lepsze”
przedmioty. Dziecko może uczyć się liczyć na kamykach i
patykach, ale porzucając je pamięta czego się nauczyło – w
tym przypadku liczyć – co w zależności od potrzeby pozwoli mu
zrobić doskonalsze liczydło…
Model
pamięci jest jednym z centralnych problemów mojego malarstwa. Tu też
korzenie tkwią niewątpliwie w dzieciństwie, w którym pewne
wydarzenia mające ogromny wpływ na moją
świadomość i na moje przyszłe losy, z biegiem czasu lub w
wyniku naturalnych mechanizmów egzystencjalno-obronnych ukryły się w
najbardziej niedostępnych zakamarkach pamięci. Miałem też
dużo do zapomnienia i ćwiczyłem zapominanie programowo… W tym
celu posługiwałem się także przedmiotami, którym
przyznawałem zdolność „odbierania mi” pamięci zdarzeń,
których nie chciałem zachować w mojej pamięci, a których
pamięć „powierzałem” właśnie przedmiotom.
Później, po porzuceniu przedmiotów, odzyskanie świadomości
wydarzeń zajęło mi dziesiątki lat i zajmuje mi jeszcze
dziś sporo czasu. Praktyki zapominania i późniejsze próby odtwarzania
faktów utwierdziły mnie w przekonaniu, że pamięciowy zapis
doświadczenia może być jednocześnie niezwykle trwały i
trudno dostępny, oraz że zapominanie i odpominanie są procesami,
w których decydującą rolę odgrywa zarówno czas, jak i przedmioty
materialne.
Moje
malarstwo jest w tym sensie trwałym zapisem sejsmograficznym gestów,
ruchów i czasu pracy. Wszystkie terminy służące do
określania pracy pamięci, procesów zapominania i przypominania –
warstwy pamięci i dostęp do nich, zatarcie ostrości konturów
wspomnień, strzępy wspomnień, ślady i deformacje
pamięci, utrata, powrót i utrwalanie pamięci, czas i wysiłek
konieczne do dotarcia do zakamarków pamięci – są tutaj niejako
przetłumaczone na środki malarskie i zmaterializowane w postaci
nawarstwień, zatarć, prześwitów, odblasków…
Modele
czasu i pamięci należy uzupełnić jeszcze o kilka bardziej
„technicznych” wzorców lub inspiracji. Jednym z nich jest dla mnie ikona
prawosławna, a dokładniej ikony, które można zobaczyć w ich
naturalnym otoczeniu, czyli dzisiaj jedynie w cerkwiach. Mam na myśli
szczególnie ikony-portrety. Ikonę rozumiem tutaj jako urządzenie
wizualne, które jest katalizatorem zmiany świadomości widza. Po
namalowaniu, na ikonę nakładano tak zwane „koszulki”, czyli jedno-
lub kilkuwarstwowe cienkie złote lub srebrne blaszki-pancerze kunsztownie
zdobione precyzyjnymi wytłoczeniami a nierzadko kamieniami szlachetnymi, w
których wycinano otwory pozwalające zobaczyć na obrazie jedynie
ciemne miejsca, w których znajdowały się twarz (rzadziej cała
głowa z aureolą) i czasami ręce. W rezultacie tych zabiegów
ikona stawała się rodzajem błyszczącej tarczy, która swoim
blaskiem broniła dostępu do obrazu, oferując widzowi jedynie
mroczne otwory. Należy także wziąć pod uwagę otoczenie
i uwarunkowania widza, w których odbywała się percepcja tak
opancerzonego obrazu. Ikony wystawiane były w cerkwiach, w słabym
świetle migoczących płomyków świec, w atmosferze dymu
świec i kadzideł. Spektator tak spreparowanego i tak przedstawianego
obrazu dokonywał jego percepcji także w specyficznych warunkach, w
stanie świadomości zdeterminowanej modlitwą lub duchowym
uczestnictwem w nabożeństwie. Dla wzroku widza,
błądzącym po świetlistej tarczy migoczącej w blasku
świec, jedyną możliwością dostępu do obrazu
było wbić się spojrzeniem w otwory, w których spodziewał
się zobaczyć twarz i ręce domniemanego świętego. Ale
kontrast pomiędzy świetlistą tarczą i ciemnymi plamami oraz
odległość, atmosfera i warunki świetlne wnętrza
powodowały, że otwory zamieniały się w ciemne tunele. W
takich warunkach dokonywało się „przejście na drugą
stronę”, w świat medytacji, przeżyć duchowych i
łączności z innym światem.
Innym
modelem jest malarstwo tantryczne. Małe kartoniki, na których w tradycji
buddyzmu tantrycznego malowano centralnie mniej lub bardziej zdefiniowane formy
geometryczne lub organiczne, którym towarzyszyły rozłożone
dookoła mniejsze i słabiej określone formy plamek barwnych.
Mały format, słaby kontrast, rozmycia barwne i nieokreślone
kształty, poddane kontemplacji działały jak ekran projekcji
podświadomości widza a jednocześnie jak „urządzenie”
wspomagające, zasysające wizję i wprowadzające widza w stan
medytacji.
W
obydwu przykładach, ikony i malarstwa tantrycznego, warunkiem
osiągnięcia zamierzonego stanu duchowego było niejako
„wejście w obraz”.
W
naszej zachodniej tradycji malarstwa podobną funkcję w obrazie
spełniał laserunek. W Renesansie, nowe techniki malarskie
pozwalały pokrywać fragmenty obrazu lub całą jego
powierzchnię, przezroczystymi lub półprzezroczystymi warstwami drobno
zmielonych pigmentów rozpuszczanych w spoiwach olejnych. Osiągano w ten
sposób efekt szkliwnej błyszczącej tafli, która pozwalała
widzowi zobaczyć nie tylko powierzchnię obrazu, ale także
głębię materii malarskiej.
F004 – bez tytułu, 2024, akryl na
płótnie, 130 x 130
cm. F006
– Bez tytułu, 2025, akryl na płótnie, 130 x 130 cm.
M. S.: Słuchając
Twoich wypowiedzi o pikturalnych technikach „wejścia w obraz”
nasuwa mi się pytanie: co jest z drugiej strony? Rozumiem, że nie
deska czy blejtram. Rozumiem również, że nie chodzi Ci o
„od-konstrukcję” technicznych warunków, w których ukonstytuowała
się technika zarówno malarskiej reprezentacji rzeczywistości jak i
zaistnienia malarskiego faktu wizualnego. Zatem przejście na „drugą
stronę” jest spotkaniem, ale jest również wprowadzeniem w pewien stan
psychiczny, żeby nie powiedzieć duchowy. Przytaczasz tu przykłady
malarstwa związanego z rozmaitymi prądami religijnymi. Narzucają
mi się trzy pytania:
Po pierwsze, od kilkudziesięciu lat mamy w naszych
społeczeństwach do czynienia z trendami a-religijnymi,
przejmującymi rozmaite praktyki yogi, medytacji, transu, oczyszczenia,
etc., na poziomie zachowań „neutralnych duchowo”. Czy chodzi Ci więc
o swoistą regresję, powrót do źródeł spirytualnych naszych
kultur?
Po drugie, co dzieje się, gdy Twoje malarstwo
osiąga skutek, o którym mówisz? Co dzieje się u osoby, która nie
potrafi medytować, bowiem nie jest to w jej charakterze, w jej dynamice
codziennej…?
Po trzecie, wróćmy również do pojęcia
„spotkania”. Miałem na ten temat ostatnio ożywioną dyskusję
z Gerardem Pelé, paryskim muzykologiem i filozofem estetyki. Otóż
człowiek, który stoi za malarstwem, posiada swe własne dynamiczne
przymioty. Zaobserwowałem, że praktyka artystyczna doprowadza do
spotkania nie tylko kogoś kto już tu był, zanim proces
został zainicjonowany, ale również kogoś kto stał się
takim jakim jest, właśnie w procesie malowania. Nie potrafię
sobie odpowiedzieć, dlaczego tak się dzieje właśnie w
malarstwie. Nasuwa mi się jednak prosta hipoteza: malarstwo jest w
dużym stopniu alienacją twórcy od jego przedmiotu, w tym sensie że ślady obecności twórcy w malarstwie
są nikłe w porównaniu na przykład ze sztuką wokalną
czy nawet literaturą. Zasięg gestu, dukt pędzla czy
spłaszczenie pigmentu przez nacisk noża są tymi śladami,
ale trudno jest tu mówić o tak zwanej „duszy”, która w całości
zamieszkuje głos czy rytm fraz pisarskich. Jeśli tak jest, to
rzeczywiście malarstwo wymaga konstytucji mocnej osobowości, aby ta
dała się poznać czy spotkać poprzez nikłą
wiązkę oznak i śladów…
J.
B.: Pod względem pełni spotkania jeszcze
lepszą okazją jest performance, w którym uwzględniona
jest możliwość interakcji, uczestnictwa widza w powstawaniu
dzieła oraz ryzyko fizycznej konfrontacji z artystą. Zostając
natomiast przy malarstwie, nie sądzę, aby spotkanie za jego pośrednictwem
było uboższe niż w literaturze lub w sztuce lirycznej. W
malarstwie spotkanie odbywa się poprzez mediację obrazu. Jest
więc trudniejsze a zarazem bardziej znaczące niż w sztuce
implikującej obecność artysty. W moim przypadku, to
właśnie spotkania z malarstwem spowodowały, że
zacząłem malować…
Co
do wzorców z malarstwa religijnego (ikona i malarstwo tantryczne),
stwierdzając ich skuteczność przejmuję z nich jedynie
mechanikę działania. Podobnie wykorzystuję inne wzorce, na
przykład model dialektyki oka lub formę łuku.
Oko
jako organ wzroku pozwala nam widzieć, ale także patrzy na nas. W
kontakcie z drugim człowiekiem lub ze zwierzęciem, wpatrujemy
się w oczy, które są otworami, ciemnymi czeluściami, tunelami
kontaktu i które jednocześnie patrzą w nasze oczy. Oko skupia
uwagę i prowadzi do świadomości drugiego człowieka. O
kimś kto obserwuje kogoś uważnie mówi się, że
świdruje lub przeszywa go wzrokiem. Są to metafory penetracji.
Szczególnym przypadkiem jest np. oko ryby, ciemna źrenica otoczona połyskliwą
powierzchnią błyszczących tęczowym światłem
łusek, która pozbawiona powieki nigdy się nie zamyka –
niezgłębiony tunel, mechanizm przejścia, pułapka dla
wzroku, jak ciemne plamy opancerzonej ikony, renesansowy laserunek lub rozmyte
formy malarstwa tantrycznego.
Zabiegi
techniczne zapożyczone z malarstwa tantrycznego, z ikony lub z
renesansowego laserunku nie są w moim malarstwie przeniesione
dosłownie. Są interpretowane i wykorzystywane do tworzenia
urządzeń wizualnych. Relief, powierzchnia i głębia,
matowość, połysk i metaliczny blask, krycie i przezroczystość,
mleczne warstwy półprzezroczyste, nawarstwienia, prześwitywanie…,
wszystkie te aspekty traktowane są funkcjonalnie. Są składowymi
pomostów wizualnych, które umożliwiają widzowi wejście w malarstwo.
Podobnie
jest z formą łuku, motywem oka lub aureoli, które tworzą
napięcia, skupiają wzrok i utrzymują koncentrację. Tutaj
także zatrzymuję jedynie skuteczność mechanizmów, które
wpisują się w moim malarstwie w całość, tworząc
rodzaj perspektywy umożliwiającej eksplorację obrazu poprzez
sondowanie materii malarskiej. Podobnie jak perspektywa renesansowa
spełniała funkcję wprowadzenia w „przestrzeń” obrazu, tak w
moim malarstwie perspektywa nawarstwień i „form wspomagających” jest
perspektywą głębi i penetracji. Ale laserunki i odblaski
połączone z warstwami kryjącymi i półprzezroczystymi
działają także jako opóźniacze wejścia. Zwalniają
proces penetracji, ujawniając tym samym rolę czasu w percepcji
obrazu.
M. S.: W akcie
percepcji malarstwa uczestniczą niewątpliwie złożone
procesy kognitywne, które będziemy musieli poruszyć
aby zrozumieć działanie tego, co nazywasz „mechanizmem penetracji”,
„perspektywą” lub „opóźniaczem wejścia”. Ponadto
podkreślasz wpływ Twojego uczestnictwa w procesie powstawania obrazu
na akt jego percepcji. Co się za tym kryje, poza oczywistą
intencją?
J.
B.: Praktyka utwierdza mnie w przekonaniu, że to jak
odbędzie się percepcja malarstwa może być w dużej
mierze zdeterminowane w pracowni malarza, poprzez wybór środków
malarskich, formatu, poprzez zabiegi formalne i sposoby ich integracji w
obrazie. Percepcja jest także nieodłączną
składową malowania. Aby postępować w działaniu
muszę symultanicznie oceniać rezultaty. W trakcie malowania odbywa
się to niejako „automatycznie” i stosunkowo szybko, ale w momentach przerw
mogę do woli testować działanie obrazu na sobie. Same warunki, w
których maluję, stanowią także rodzaj kadru percepcji, który
mogę przenieść częściowo do sytuacji percepcji widza.
W
mojej pracowni, płaszczyzna obrazu jest usytuowana zawsze na białym
tle, pionowo, tak aby środek wysokości obrazu znajdował się
na wysokości wzroku. Z przyczyn technicznych mogę zmieniać
konfiguracje, położyć obraz poziomo na stole czy na
podłodze, ale ocena etapów odbywa się zawsze w pozycji pionowej i na
białym podłożu. Format jest dobrany tak, abym mógł
kontrolować całość nie tracąc kontaktu fizycznego z
obrazem, a więc w zależności od długości ręki
przedłużonej narzędziem i w związku z kątem widzenia,
który dla wzroku jest około 45°. Odległość zmienia się
w rytmie odejść i zbliżeń, ale amplituda przemieszczeń
nie przekracza kilku metrów w głąb i w poziomie. Aby namalować
obraz, malarz musi wykonać rodzaj tańca przed obrazem, na który
składają się wszystkie ruchy i przemieszczenia, antycypacje
gestualne, zmiany pozycji ciała, bezruch, zbliżenia i oddalenia.
Malowanie jest dla mnie czynnością dynamiczną.
Obraz
powstaje poprzez nakładanie wielu warstw farby akrylowej mieszanej z
różnymi materiałami (pigmenty metaliczne lub perłowe,
sproszkowany marmur…). Warstwy mogą być przezroczyste, półprzezroczyste,
matowe, błyszczące, metaliczne, cienkie i grube, o różnych
konsystencjach, od płynnej farby, do gęstej pasty. Nakładane
są pędzlem, nożem, szpachlą lub ręką bez
narzędzia.
Ważnym
czynnikiem jest dla mnie czas spędzony w kontakcie z obrazem. Rola czasu w
procesie powstawania malarstwa jest ewidentna. Obraz nie powstaje jak
fotografia migawkowa. Wymaga czasu refleksji, dojrzewania koncepcji, czasu
symulacji i antycypacji, czasu oceny etapów, czasu przerw i powrotów do pracy…
Rezultat pracy malarza przypomina bardziej fotografię
długoczasową, w której podczas długiego naświetlania
powstają na zdjęciu nawarstwienia morfologii fotografowanej
rzeczywistości. W procesie malowania na obrazie odkładają
się gesty malarza, ale także czas nakładania warstw, czas
dobierania, mieszania i schnięcia farb. Nawarstwia się czas mojej
pracy, czyli czas rzeczywistości samego malowania. Poszczególne obrazy
zapamiętują i przechowują w pewnym sensie własny proces
genetyczny, aby umożliwić widzowi odtworzenie go w procesie percepcji
– na co notabene nie pozwala reprodukcja fotograficzna tego typu
malarstwa, która spłaszcza nieuchronnie warstwy, redukując
głębię materii do płaszczyzny fotografii.
Możemy
przyjąć, że namalowanie jednego obrazu zajmuje mi około
miesiąca. W rzeczywistości, uwzględniając przerwy i powroty
oraz czas przygotowań do poszczególnych seansów, obraz powstaje w
dłuższym interwale czasowym. Ponadto, do niektórych wracam nawet po
latach, aby dodać nowe nawarstwienia.
Prace
z pojedynczymi obrazami traktuję jako etapy procesu, który rozciąga
się na dłuższy okres. Każdy obraz wpisuje się w cykl
lub w serię i w końcu w całość. Każdy przyczynia
się do ewolucji całości. Niektóre zostawiam i zachowuję dla
siebie, często nieskończone, jako hipotezy malarskie, prototypy lub
fragmentaryczne zapisy doświadczeń. Jako takie, mają one dla
mnie duże znaczenie poprzez wpływ na następne. Inne
odkładam „do skończenia” w bliższej lub dalszej
przyszłości. Jeszcze inne „przerabiam”, nierzadko kilkakrotnie.
Redukując problem radykalnie można by przyjąć, że
proces malowania mógłby się realizować na jednym obrazie, który
byłby zmieniany nieustannie, przez całe aktywne życie malarza.
Każdy powrót do malowania byłby więc w pewnym sensie zmianą
lub eliminacją stanu poprzedniego poprzez pokrywanie, przyrost i
nawarstwianie.
F003 – bez tytułu, 2020-2024, akryl na
płótnie, 130 x 162
cm. E055
– bez tytułu, 2004–2006, akryl na płótnie, 130 x 162 cm.
M. S.: Format,
topologia płaszczyzny, biel jako swego rodzaju pustka chromatyczna, pozycja
przestrzenna, nawarstwianie pigmentów, czas związany z tym procesem i
czas, który potrzebny jest do jego percepcji, czyli odbioru, który
„od-podejmuje” nakładanie się kolejnych faz. To są zarówno
elementy jak i etapy Twojego działania malarskiego.
Jeśli przyjąć, że w języku
polskim, „malowanie” znalazło się z proto-germańskiego māl,
przez niemieckie malen, termin ten pokrywa rzeczywiście
dużą różnorodność akcji. Mamy tutaj zarówno mielenie,
polerowanie, barwienie powierzchni, jak również rzeźbienie
czyli narzucanie form amorficznej materii, czy wreszcie przygotowywanie do
spożycia produktów żywnościowych. Ogólnie, chodzi tu o
czynności powtarzalne w jakiejś kadencji i dające rezultat
przeprowadzenia czegoś mniej określonego do stanu czegoś
bardziej użytecznego dla człowieka i dla jego „ludzkiego” bytu w
naturze. Są to czynności, które w kulturze i religii wedyjskiej
rozpoznawane są jako działania święte, i co ciekawe,
właśnie poprzez ich banalnie utylitarną naturę. Dlatego
wracam do tego aspektu niereligijnego praktyk takich jak medytacja, bowiem ich
niereligijność zawarta jest już od zarania w ich
banalności. Dobrze zrozumieli to buddyści, którzy uznają
medytację jako rodzaj „polerowania umysłu”, która może
prowadzić do iluminacji, czyli do zrozumienia, ale nie do spotkania
„bóstwa” oderwanego od rzeczywistego wymiaru bytu.
Wracając do Twojego malarstwa, spróbuj
określić do czego ono prowadzi. Do wejścia w nie, czyli do swego
rodzaju tautologii? Do spotkania z człowiekiem, który go wykonał? Czy
do spotkania poza bytowego, jak to miało miejsce w percepcji ikony?
J.
B.: Zanim wykształciło się
proto-germańskie pojęcie māl, w starożytnej Grecji,
a wcześniej w Mezopotamii, w Chinach i w Egipcie, do określania
malarstwa używano innych pojęć. Pliniusz Starszy podaje, że
pojęcie imago – dzisiaj image, czyli obraz – odnosiło
się w starożytnym Rzymie do maski pośmiertnej wykonanej
techniką odlewu, która umożliwiała żyjącym spotkanie
ze zmarłymi. Jednocześnie, w tradycji sztuk wizualnych, od Antyku do
Renesansu, słowo pictura oznaczało obraz malarski. Etymologia
pozwala zrozumieć jak poszczególne cywilizacje historyczne pojmowały
i nazywały podobne zjawiska sztuki, a proto-germańskie māl
informuje o tym, jak proto-germanie zrozumieli spuściznę Antyku.
Dzisiaj
wiemy czym jest malarstwo dla nas, w naszej epoce i w naszym wymiarze
kulturowym. Niezależnie od wiedzy o historycznych korzeniach nazewnictwa,
chodzimy na „wystawę Picassa”, czyli na spotkanie z artystą poprzez
jego malarstwo. Na wystawie nie spotkamy malarza pod prysznicem, czyli
człowieka w pełnym wymiarze jego codziennej egzystencji fizycznej.
Spotkamy jedynie autora obrazu i jego świadomość, która
zapisała się w propozycji malarskiej. Tak rozumiem spotkanie.
Akt
percepcji malarstwa możemy pojmować także jako jeden z
możliwych, ale nie jedyny poziom spotkania. Innym poziomem może
być odpowiedź poprzez akt malarski. Weźmy przykładowo
malarstwo monochromu. Jak pełne i skuteczne musiały być tutaj
zderzenia świadomości odkładanych w malarstwie, aby na
przestrzeni kilkudziesięciu lat zaistniał tak intensywny dialog i tak
zróżnicowane rezultaty. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że
Malewicz, Rodczenko, Klein, Reinhardt, Rothko i Fontana spotkali się
poprzez malarstwo.
Na
innych poziomach odbiór sztuki może realizować się zbiorowo, w
wymiarze społecznym, a nawet politycznym. W skrajnych przypadkach,
spotkanie może przerodzić się w konflikt zagrażający
ustalonym porządkom formalnym, który doprowadzi do cenzury lub do zniszczenia
dzieła. Platon usuwał artystów z Republiki, Savonarola palił we
Florencji obrazy Botticellego, naziści niszczyli „sztukę
zdegenerowaną” a Talibowie zniszczyli w Afganistanie posągi Buddy w
Bamianie…
Za
nietypowe „spotkania” możemy uznać także wszelkiego rodzaju
niekonwencjonalne interakcje fizyczne z malarstwem, od pocałunków
zostawiających ślady szminki na obrazach (portret Bouchera w Luwrze w
1912, obraz Warhola w 1998, monochrom Twombly’ego w 2007), do ataków mniej lub
bardziej symbolicznych przeprowadzanych w protestach społeczno-politycznych,
specyficznych akcji artystycznych lub zwykłego wandalizmu, dokonywanych w
muzeach i galeriach różnymi narzędziami tnącymi (Wenus z
lustrem Velázqueza zaatakowany w 1914 tasakiem do mięsa przez
sufrażystkę Mary Richardson, Piastunka Van Gogha i Adoracja
złotego cielca Poussina pocięte nożem w 1986), ataków
kwasami i innymi substancjami żrącymi (obrazy Wierieszczagina we
Wiedniu w 1980, Danae Rembrandta w 1985 w Ermitażu), bronią
palną (rysunki Leonarda da Vinci w 1987 w londyńskiej National
Gallery), a nawet krwią (akcje Istvana Kantora na wystawie Picassa w
Museum of Modern Art w 1988 i na retrospektywie Jeffa Koonsa w Whitney Museum w
2016), zupą pomidorową (Słoneczniki van Gogha w National
Gallery w 2022) i wymiotami (Port w Hawrze Raoula Dufy'ego i Kompozycja
z czerwienią i błękitem Pieta Mondriana w 1996 w Gallery of
Ontario w Toronto i w nowojorskim Museum of Modern Art).
Jeszcze
innym spotkaniem wymagającym dużego zaangażowania jest
naśladownictwo, plagiat, kopia, a nawet fałszerstwo dzieła
sztuki. Fałszerstwo, w sensie wykonania doskonałej kopii malarstwa,
implikuje nie tylko wnikliwą analizę obrazu i rekonstrukcję
procesu malarskiego, ale także daleko idący mimetyzm, obejmujący
zarówno warsztat malarza jak i jego gesty, decyzje, intencje i motywacje.
Powyższe
przykłady uczą, że w wielu przypadkach artysta nie ma
żadnego wpływu na formę i przebieg spotkania. Może
natomiast w pewnym stopniu przewidzieć i zdeterminować klasyczny akt
percepcji. Od tego czym jest spotkanie w wymiarze społecznym, historycznym
lub egzystencjalnym dla mnie ważniejsze jest, jak zdeterminować
warunki, w których się ono odbędzie i jak zorganizować
środki malarskie w obrazie, który go umożliwi. Sprawa jest pozornie
prosta: aby dodać do „spotkań” innych artystów, muszę
ustawić nadajnik na częstotliwość nie zajętą
jeszcze przez ich emisje. Ale tutaj, ponieważ malarstwo jest
dziedziną specjalizowaną od tysiącleci, pole działania jest
wyjątkowo ograniczone. Do tak ogromnej spuścizny, jaką w naszej
cywilizacji stanowi malarstwo, mogę spróbować dodać jedynie
mały krok, nową interpretację (np. laserunku) lub dyskretną
zmianę wibracji powierzchni obrazu (rozwarstwienia) i określić
warunki „instalacji”, w której mechanizm zadziała.
Optymalnie,
percepcja moich obrazów powinna odbywać się w sytuacji podobnej do
tej, w której powstawały. I tu wracamy do pracowni. Białe
równomiernie oświetlone tło, środek obrazu na wysokości
wzroku widza i odległość podobna do odległości malarza
podczas pracy. Odległość jest bardzo ważna. Najlepsze
rezultaty daje dystans od około 1 do 2 m. Dla formatu od 130 do 160 cm
szerokości, jest to odległość, z której wzrok kontroluje
całość, ale w taki sposób, że bez ruchu głowy brzegi
obrazu uciekają z pola widzenia pozostając lekko nieostre. Niektóre
obrazy, ze względu na grę światła na mniej lub bardziej
błyszczącej powierzchni, wymagają zbliżenia, oddalenia lub
poziomej zmiany pozycji widza. Zbliżenie intensyfikuje percepcję,
pozwala dostrzec detale i głębię warstw. W rezultacie, gdyby
można było zmaterializować przestrzeń zajmowaną przez
widza podczas oglądania obrazu, powinna ona być podobna do
przestrzeni, którą wyznacza malarz w procesie malowania.
W
pojedynczej percepcji, która spełnia powyższe wymagania, widz ma
możliwość w dużej mierze odtworzyć etapy pracy malarza,
ustalając kolejność nakładanych warstw, rekonstytuując
na podstawie fragmentarycznych prześwitywań formy częściowo
zakryte. Nawarstwienia działają jak filtry. Opóźniają
dostęp wzroku i zmuszają jednocześnie do wbicia się
wzrokiem w wielopokładową materię obrazu. Wizja ewoluuje zarówno
w przestrzeni jak i w czasie.
M. S.: Tu
dochodzimy do pojęć, które organizowały już nasze rozmowy i
refleksje przed wieloma laty. Szczególną rolę w Twojej sztuce
odgrywała nie tylko koncepcja, ale przede wszystkim swoista praktyka
czasu. Mówiliśmy o fotografii i o czasoprzestrzennej percepcji
rzeczywistości fotografowanej. Dziś rozmawiamy o twórczości
malarskiej, pozbawionej „świata przedstawionego”, jak mówiono w Polsce w
latach 70. (cf. Kornhauser, Zagajewski, „Świat nieprzedstawiony”).
Nie możemy się więc odwołać do zjawisk naturalnych
„opisywanych” przez Twoje obrazy i nie możemy ich porównać z
wiedzą estetyczną, którą uzyskaliśmy w doświadczeniu
spotkania Twych zdjęć. Zostaje, jak to już mówiłeś,
przestrzeń realna Twoich prac malarskich i czas… Czas związany z
produkcją malarstwa i z jego percepcją, która jak stwierdzasz,
od-podejmuje etapy powstawania. Czyli nie chodzi tu, zarówno w pierwszym jak i
w drugim procesie o czas rzeczy, lecz o czas procesów. Przy czym obydwa są
związane, gdyż jeśli nie zastosuje się odpowiednich okresów
percepcji, nie uda się dotrzeć do związanych z nim etapów
powstawania malarstwa.
Francuski fizyk i popularyzator kultury naukowej, Etienne
Klein, przedstawia problem „motoru czasu” jako najtrudniejszy we
współczesnej nauce o naturze: „Co sprawia, że czas płynie
naprzód? Co przeszkadza nam w pozostawaniu w teraźniejszości? Co
zmusza nas do podążania za biegiem czasu? Czy siłą
napędową czasu jest sam czas? Czy to jest zjawisko fizyczne? Czy jest
związane z naszą świadomością, z naszą
sytuacją jako obserwatora? Nie wiemy.”
Dodać tu należy inną kwestię:
wiadomo, że podążamy psychicznie za czasem, bo obserwujemy
zmiany w nas samych i w naszym otoczeniu. Jednocześnie wiemy, że
zupełnie innym zmianom ulegają inne istoty żywe, a wśród
nich istoty posiadające świadomość lub jakąś jej
formę. Pamiętajmy przy tym, że o świadomości mówi
się u zwierząt gdzieś w przedziale ewolucji między rybami a
gadami, ale że również w biocenozie roślinnej obserwować
można rodzaj świadomości systemowej pewnych środowisk i
że zupełnie inaczej przedstawiają się zmiany w świecie
rozmaitych zagęszczeń i aglomeracji substancji nieożywionych,
który podlega czasowi geologicznemu, a jeszcze inaczej w innych wymiarach,
molekularnym i kosmicznym.
Postawiłbym tu hipotezę krytyczną, że
malarstwo które uprawiasz „dotyczy”, ale żeby
być precyzyjnym należy powiedzieć „jest nacechowane” problemami
granic między rejestrami: „żywe / gazowe-ciekłe-mineralne /
molekularne-kosmiczne”. Ale, na końcu tego rozumowania nie możemy
pozbyć się uniwersalnego wyzwalacza obecności: zjawisk
pulsacyjnych i falowych, zarówno kwantowych jak i korpuskularnych. Pisałem
już o Twojej twórczości w kategorii „świetlnej infiltracji
czasoprzestrzeni”. Nie chodziło tu o to, że można było
tę infiltrację zobaczyć w Twoich pracach, jeszcze mniej o
jakąś metaforę. Potraktujmy rzeczy literalnie: motorem czasu
malarskiego jest percepcja uzyskana dzięki spotkaniu materii i światła,
percepcja zarówno twórcza jak i odbiorcza Twych działań.
Światło w fotografii było motorem zachodzenia zjawisk, które
konstytuowały dyspozytyw i rezultat jego działania. W malarstwie
światło jest motorem percepcji twórczej i od-twórczej.
J.
B.: Nauka próbuje uchwycić czas poprzez obiektywność
zmian ilościowych, ponieważ obserwuje go w ruchu, podczas gdy czas
dostępny w doświadczeniu człowieka jest czasem postrzeganym i
przeżywanym, a jako taki jest on wskaźnikiem zmian jakościowych.
Jednakże, istota tego postrzegania pozostaje wciąż nieuchwytna.
Z jednej strony nie zidentyfikowano jeszcze żadnego konkretnego
zmysłu, który pełniłby funkcję receptora czasu. Z drugiej
zaś strony, sam przedmiot tej hipotetycznej percepcji – czas lub trwanie –
nie jest jeszcze skojarzony z żadnym aktywnym bodźcem, ani
zewnętrznym, ani wewnętrznym. Aby wyjaśnić enigmę,
teoretycy percepcji czasu odwołują się do tzw. „zegara
wewnętrznego” działającego w naszym organizmie,
zakładając istnienie u człowieka narządu
wysyłającego w regularnych odstępach czasu impulsy, które
są rejestrowane i przechowywane przez sieci neuronowe. Działanie tego
mechanizmu biologicznego jest niezależne od bodźców
zewnętrznych, a tym samym, stanowi wewnętrzną bazę
porównawczą, służącą do określania czasu trwania
zdarzeń zewnętrznych. Innymi słowy, ta organiczna funkcja
pozwala człowiekowi odróżniać dane czasowe odbierane z
zewnątrz od danych zapisanych w jego wewnętrznym zegarze. W ten
sposób możemy nie tylko postrzegać czas trwania, jednoczesność
i porządek czasowy zdarzeń, ale także koordynować
rozkład czasowy naszych działań i rozpoznawać lub
postrzegać rytmy. Praca tego wewnętrznego zegara nie jest
dostępna świadomości. Niemniej jednak, to właśnie on
reguluje nasze cykle snu, jedzenia, trawienia, cykl ciąży, bicie
serca i rytmy oddechowe. A te cykliczno-organiczne przeżycia
pozwalają nam postrzegać czas: „widzieć” go, „dotykać”,
„słyszeć”, „smakować” lub odczuwać jego działanie
dzięki proprioceptywnej syntezie danych pochodzących z naszego
złożonego aparatu zmysłowego. Co więcej, percepcja czasu, a
ściślej rzecz biorąc nasze postrzeganie trwania, może
zostać zmodyfikowane przez ból, zmęczenie, strach,
przyjemność, stres, głód lub po prostu przez
gęstość zdarzeń wypełniających oceniany
przedział. Ponadto, mimo że świadomość odczuwania i
przeżywania czasu zmusza nas w pewnym sensie do poddania się jego
działaniu, ta sama świadomość pozwala nam także
zachować pewien margines możliwości naszego własnego
oddziaływania na czas. Inaczej ujmując, świadomość
czasu doświadczanego, związana z funkcją pamięci, pozwala
nam także zarządzać dynamiką trwania, planować nasze
działania i przewidywać rezultaty. Możemy więc w pewnym
sensie „tworzyć” czas, kreować własne porządki czasowości
i konfrontować je z innymi subiektywnymi porządkami czasowości w
różnych transakcjach z innymi istotami żyjącymi. Różne
konflikty, które mogą z tego wynikać, a także niezbędne
korekty danych uzyskanych dzięki naszej własnej percepcji – które wprowadzamy aby współistnieć ze światem
zewnętrznym – przekonują nas, że czas jest dla nas
„materią” elastyczną, i że możemy sprawować nad nim
pewną kontrolę, oddziaływać na jego bieg i kierunek.
To
tego rodzaju osobiste „posiadanie” i przeżywanie czasu, w
połączeniu ze zdolnością empatii, umożliwia nam
odtwarzanie procesów czasowych przynależnych doświadczeniom innego
człowieka. W akcie percepcji malarstwa, rekonstrukcja procesu odbywa
się za pośrednictwem obrazu, w którym zarejestrowane jest subiektywne
doświadczenie malarza, mimo tego, że jako byt materialny, obraz
istnieje w swojej własnej obiektywnej i niezależnej czasoprzestrzeni.
F002 – bez tytułu, 2020, akryl na
płótnie, 130 x 162
cm. F005
– bez tytułu, 2025, akryl na płótnie, 130 x 162 cm.
M. S.: Każdy
przedmiot, także malarski, posiada własną przestrzeń i
własny obiektywny czas. W opisywanym przez Ciebie procesie „rekonstrukcji”,
do obiektywnej „roli” czasu dołącza się natomiast korelat czasu
percepcji jednostkowej. W ten sposób, pełniąc rolę czynnika
różnicującego, czas pozwala kontrolować
różnorodność morfologiczną, umożliwiając tym
samym percepcję, w której poszczególne aspekty morfologii obrazu
kumulują się w pamięci widza.
J.
B.: Dlatego czas obserwacji jest decydujący. Percepcja
jest faktycznie procesem, czyli pracą rekonstrukcji poprzez
łączenie i kumulację. Jest nawarstwianiem i odtwarzaniem w
świadomości. W miarę upływu czasu „obraz się zmienia”.
Zmienia się nasycenie barw, ilość detali, rozwarstwia się
materia obrazu odsłaniając pokłady informacji wizualnych.
Powierzchnia ustępuje głębi ujawniając ukryte światła
i odblaski, niuanse kolorów, form, napięć, odcieni i nasyceń…
Oczywiście, wszystko to dzieje się w świadomości widza.
Obraz nasącza wizję swoją esencją jak torebka herbaty
zalana wrzątkiem, ale wrzątkiem i filiżanką herbaty jest w
tym przypadku mózg i świadomość widza. Obraz działa, ale
się nie zmienia.
Idealny
czas percepcji to także czas powstawania obrazu, z podobnymi jak w
procesie malowania przerwami i powrotami.
Obraz
definiujemy zazwyczaj podając jego położenie, wymiary,
technikę i opisując jego materię lub to, co przedstawia. Ale
równie dobrze można go definiować także czasowo, w akcie
indywidualnej percepcji, ponieważ poza momentami percepcji obraz niejako
nie istnieje, a percepcja jest zawsze doświadczeniem jednostkowym
odbywającym się w czasie. W konsekwencji, do każdego obrazu
który widziałem, mógłbym przypisać mój własny czas
percepcji. W ten sposób, w moim osobistym katalogu doświadczeń z
malarstwem otrzymałbym przykładowo: Van Gogh, Słoneczniki,
olej na płótnie, 92x73 cm, National Gallery, oglądany przez 2
godziny. Idąc dalej, oprócz uwzględnienia czasu percepcji,
należałoby także opisać, jak postrzegany obraz
zmieniał się w mojej pamięci w ciągu dwóch godzin.
Dla
moich obrazów, w których czas jest składową zintegrowaną
świadomie, za pomocą środków malarskich, które wymieniłem
już wyżej, dwugodzinna percepcja pozostawi w pamięci ślad
diametralnie inny niż percepcja migawkowa. Jeszcze inny model
pamięciowy ukształtuje się w świadomości widza poprzez
codzienne obcowanie z obrazem w długim przedziale czasowym…
Poza
sytuacją percepcji jednostkowej, malarstwo działa także w innych
horyzontach czasowych. W czasoprzestrzeni społeczno-politycznej oraz w
wymiarze historycznym, które w drodze technologicznej i ekologicznej ewolucji
ludzkości generują zmiany świadomości odbiorcy i nowe
okoliczności odbioru sztuki. Malarstwo jest poniekąd z natury
„zaprogramowane” na spotkania odległe w czasie. Niemniej jednak, z uwagi
na nieprzewidywalność dalekosiężnych zmian kontekstu, ten
aspekt wymyka się najbardziej świadomości malarza.
Pomijając fakt, że malarz jest jeden a ilość widzów
nieograniczona, sam obraz, z różnych przyczyn, żyje w czasie
własnymi kadencjami obecności i znikania z pola widzenia. Obraz jest
zazwyczaj trwalszy niż osoba malarza i czas jego percepcji rozsypuje
się fragmentarycznie, praktycznie w nieskończoność, w rytm
spotkań z tymi, którzy zechcą się z nim zmierzyć.
Nicea – Romainville, marzec 2025